Коли пророк стає дипломатом. Папа щодо російської війни (польською)
Збіґнєв Носовскі
Franciszek wielokrotnie zachowywał się jak krytyczne sumienie świata. A teraz jest przede wszystkim dyplomatą. Jemu akurat wyjątkowo to nie przystoi.
Sporo już pojawiło się w polskiej publicystyce prób interpretacji postawy papieża wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę. Nie ukrywam, że aktualne stanowisko Franciszka i watykańskiej dyplomacji oceniam bardzo krytycznie. Sądzę jednak, że wielu krytyków niewystarczająco zrozumiało, skąd bierze się takie podejście.
Zacząć trzeba do wyjaśnienia, na czym polega postawa Franciszka. Żadną miarą nie jest to milczenie na temat wojny czy cierpienia Ukraińców. Papież stanowczo potępia przemoc i agresję, mówi o okrucieństwie wojny (choć początkowo nie używał określenia „wojna”), wzywa do modlitwy i postu w intencji pokoju w Ukrainie, wspiera słowami cierpiących Ukraińców, mówi o bezsensownej masakrze i okrutnej rzezi, wysłał swoich przedstawicieli do Ukrainy, dwukrotnie telefonicznie rozmawiał z prezydentem Wołodomyrem Zełenskim, odwiedził ukraińskie dzieci-ofiary wojny, które trafiły do watykańskiego szpitala, powiedział o tym, że agresja na Ukrainę jest nieludzka, barbarzyńska i świętokradcza, itd. itp.
Skazani na dedukowanie
Sęk w tym, że ani razu papież nie powiedział, kto dokonał tej agresji, kto zdecydował o rozpoczęciu inwazji, kto wydaje rozkazy o bombardowaniu cywilnych obiektów, kto odpowiada za widoczne gołym okiem zbrodnie wojenne. Świadomie – wyraźnie celowo – Franciszek nie używa ani nazwy Rosja, ani nazwiska Putina. Nie nazywa agresora agresorem, ani sprawcy sprawcą. Ba, wspomina nawet o cierpiących rosyjskich żołnierzach (niekiedy pomijając cierpiących żołnierzy ukraińskich).
Najwyższy moralny autorytet świata powinien jednoznacznie nawoływać do wycofania rosyjskich wojsk z Ukrainy, a nie apelować do obu stron o znalezienie jakiegoś kompromisu — Zbigniew Nosowski
Słuszne oburzenie na te przemilczenia nie może jednak przesłonić faktu, że ze słów papieża wynika, iż doskonale rozumie on, kto odpowiada za wojnę i jak olbrzymia dysproporcja panuje (pod niemal każdym względem) między Rosją a Ukrainą. Krótko mówiąc: papież potępia wojnę i jej konsekwencje, ale z jakichś powodów unika wskazania agresora. Cierpi z Ukraińcami, ale nie chce potępiać Rosji. Apeluje o powstrzymanie masakry, ale nie mówi, do kogo kieruje ten apel.
W sumie – w miesiąc po rosyjskim ataku na Ukrainę – nie ma według mnie wątpliwości, że zaatakowana Ukraina może liczyć na papieską solidarność i życzliwość, a Franciszek żadną miarą nie popiera putinowskiej inwazji – ale z jego ust tego nie usłyszeliśmy i zapewne nie usłyszymy. Stanowisko to nie zostało wypowiedziane wprost, trzeba się go domyślać, wydedukowywać z wnikliwej analizy wystąpień papieża. I to właśnie uważam za największy błąd Franciszkowej strategii.
Po co Kościół, który nie umie nazwać zła?
Podejście takie uważam za błędne w dwóch wymiarach: generalnie w odniesieniu do diagnozy sytuacji i szczegółowo w przypadku tego konkretnego papieża.
Błędna jest watykańska ocena tej wojny jako jednego z wielu konfliktów, w których trzeba działać zwyczajnymi dla Stolicy Apostolskiej metodami: stawać po stronie pokoju, a nie którejś ze stron; zachęcać do rozmów pokojowych i oferować własną rolę mediacyjną; nie potępiać agresora, żeby nie zamykać mu drogi do stołu rozmów i żeby mógł wyjść z twarzą z konfliktu; głosić, że zło trzeba dobrem zwyciężać, więc na przemoc nie można odpowiadać przemocą. Owszem, papieże nie wymieniają nazwisk w takich sytuacjach, zawsze chcą pozostawić otwarte drzwi do dialogu i mediacji. Zatem in abstracto,nie potępiając Putina imiennie, Stolica Apostolska może wciąż liczyć na rolę ewentualnego mediatora na rzecz sprawiedliwego pokoju.
In concreto ta wojna jest jednak inna – ze względu na swój światowy zasięg, a także na specyfikę ekspansywnej imperialnej polityki putinowskiego państwa oraz jej powiązanie z rosyjskim rozumieniem prawosławia i ideą ruskiego świata. Watykańska gotowość do mediacji z wielu powodów wydaje się niemożliwa do realizacji – również dlatego, że prawosławna duma rosyjskich władz nie pozwoli, by katolicy odegrali istotną rolę w ewentualnych negocjacjach.
Mamy do czynienia z sytuacją moralnie jednoznaczną. To nie jest wojna domowa, w której walczą zwaśnione plemiona, więc mediator musi symetrycznie zachowywać dystans wobec obu stron. To jest regularny brutalny najazd jednego legalnego państwa na drugie – bo władcy tego państwa uznali, że tak trzeba zrobić. Rosja realizuje po prostu swoje mocarstwowe cele, usiłując zagarniać lub kontrolować sytuację na kolejnych terytoriach należących dawniej do ZSRR.
Taka polityka wymaga stanowczej oceny moralnej. Paradoksalnie potrafili ją publicznie przedstawić rozmaici przywódcy świata zachodniego (często dalecy od bycia moralnymi autorytetami), ale nie przedstawił jej największy moralny autorytet współczesnego świata, przywódca największego Kościoła chrześcijańskiego. Jest to poważny błąd ze strony papieża, bo po co komu Kościół, który nie umie rozpoznać i nazwać zła, zwłaszcza tak czytelnego? Po co dyplomatyczne wygibasy, gdy potrzeba wyrazić prostą i jasną ocenę moralną?
W tej sprawie nie da się stać w rozkroku. Stoimy wobec rzezi niewinnych. Mieszkańców równanych z ziemią Mariupola czy Charkowa nie da się skutecznie wspierać dyplomatycznie i pokrętnie. Nie da się wiarygodnie być po stronie zaatakowanej i cierpiącej Ukrainy, nie nazywając imiennie agresora. Widać to było w licznych oświadczeniach intelektualistów z zachodniej Europy z pierwszych dni wojny, którzy wiedzieli, że Rosję trzeba wymienić jako sprawcę, ale czynili, co mogli, aby to zrobić dopiero w siódmym zdaniu swojej deklaracji… Papieżowi takie zabiegi całkowicie nie przystoją.
Powstrzymać wojnę = powstrzymać Putina
Najkrócej mówiąc: w przypadku tej wojny, aby ją przerwać i powstrzymać przelew krwi (o czym marzą prawie wszyscy), należy zatrzymać nie tyle obie strony, ile jedną z nich – rosyjskiego agresora. Powstrzymać tę wojnę można tylko powstrzymując Władimiria Władimirowicza Putina, a jedynym chyba człowiekiem, który teoretycznie mógłby powstrzymać prezydenta Rosji, jest patriarcha moskiewski Cyryl.
Zatem każdy, kto ma okazję rozmawiać z Putinem czy Cyrylem, powinien im to wbijać do głowy. Powinien zachowywać się jak biblijny prorok Natan, mówiący królowi Dawidowi prosto w oczy: „To ty jesteś tym człowiekiem!”. Natomiast, niestety, z komunikatów (także watykańskiego!) po rozmowie papieża z patriarchą wynika, że obaj panowie poteoretyzowali sobie o niesprawiedliwości wojny i zgodnie pochylili się z głęboką troską nad cierpieniem jej ofiar.
Zdecydowanie dalej niż papież posunął się nawet polski prawosławny metropolita Sawa – człowiek niesłychanie ostrożny, zresztą dawny tajny współpracownik SB i hierarcha zawsze lojalny wobec Cerkwi moskiewskiej. Wysłał list do patriarchy Cyryla z apelem „o wzniesienie swego patriarszego głosu na rzecz powstrzymania toczącej się na Ukrainie wojny, którą prowadzi Armia Rosyjska. […] Znając siłę Waszego autorytetu duchowego, wierzymy, że Wasz głos zostanie usłyszany”.
Również Święty Sobór Biskupów Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego zwrócił się „z wezwaniem do władz Federacji Rosyjskiej, na czele z prezydentem, o zaprzestanie działań wojennych w Ukrainie, postrzegając je jako niegodziwe i niepojęte”.
Jasno zabrzmiał też wcześniej głos abp. Stanisława Gądeckiego, który jako przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski napisał list do patriarchy Cyryla, prosząc, by ten zaapelował do Putina o wycofanie wojsk rosyjskich z suwerennego państwa, którym jest Ukraina. „Proszę Cię także, abyś zaapelował do rosyjskich żołnierzy, aby nie uczestniczyli w tej niesprawiedliwej wojnie, aby odmawiali wykonywania rozkazów, których skutkiem – jak już to widzimy ‒ są liczne zbrodnie wojenne. Odmowa wykonania rozkazu w takiej sytuacji jest obowiązkiem moralnym. Przyjdzie czas rozliczenia tych zbrodni, także przed międzynarodowymi trybunałami. Gdyby jednak udało się komuś tej ludzkiej sprawiedliwości uniknąć, istnieje trybunał, którego uniknąć nie można” – napisał trafnie przewodniczący KEP do patriarchy moskiewskiego.
Był to głos wyraźnie odmienny od stanowiska Watykanu. Dodam: pozytywnie odmienny, bo zazwyczaj bywa odwrotnie.
Skok wzwyż pod poprzeczką
Opisywane podejście jest błędne zwłaszcza w przypadku tego konkretnego papieża. Franciszek przyzwyczaił nas do tego, że łamie rozmaite schematy. Wielokrotnie zachowywał się jak krytyczne sumienie świata. A teraz zachowuje się przede wszystkim jak dyplomata. Owszem, tak robili jego poprzednicy. Ale jemu akurat to wyjątkowo nie przystoi. Właśnie on przecież wiele razy przekraczał ograniczenia wynikające z prawnomiędzynarodowego statusu Watykanu, aby być profetycznym głosem krzywdzonych.
Jeśli jest się papieżem, który potrafił wypominać Donaldowi Trumpowi, że skoro chce budować mur na granicy USA z Meksykiem, to nie jest chrześcijaninem – należałoby umieć coś powiedzieć o Władimirze Putinie, który (jak ostatnio na Łużnikach) z Ewangelią na ustach rozkazuje strzelać do cywilów, dzieci i starców, niszczyć doszczętnie ukraińskie miasta, ostrzeliwać korytarze humanitarne, itd. Wystarczyłoby odpowiednio zmienić słowa o Trumpie wypowiedziane w lutym 2016 r., zresztą kilka dni po spotkaniu papieża z patriarchą Moskwy: „Człowiek, który tylko myśli o wznoszeniu murów, a nie o budowaniu mostów, nie jest chrześcijaninem. O takim zachowaniu nie mówi Pismo Święte”. To był głos proroka, który umie nazwać zło złem. Dlaczego obecnie nie usłyszymy od papieża: „Człowiek, który nakazuje inwazję na sąsiedni suwerenny kraj, aby zagarnąć jego terytorium, i powołuje się przy tym na Ewangelię, nie jest chrześcijaninem! O takim zachowaniu nie mówi Pismo Święte”? To nie byłoby przecież potępienie, a jedynie jasna ocena moralna…
Nie stawiam papieżowi, jak inni, zarzutu rusofilstwa. Chodzi mi o niezdolność nazwania źródła zła przez człowieka, którzy tak wnikliwie potrafił to robić w tak wielu innych przypadkach. Podnosił sobie bardzo wysoko poprzeczkę, przeskakiwał nad nią, zbierał zasłużone oklaski, słusznie został uznany za sumienie świata, za głos w obronie prześladowanych – a obecnie usiłuje przejść pod poprzeczką, twierdząc pokrętnie, że na tym właśnie polega skok wzwyż.
Prorok stał się dyplomatą, a tym samym więźniem wybranej roli. Niezrozumienie dla takiej postawy papieża słychać z różnych stron, od ludzi z rozmaitych obozów ideowych. Nic dziwnego. Gdy prorok staje się dyplomatą, świat cierpi. Bo dyplomatów mamy dostatek, a proroków – jak na lekarstwo. Cierpi też zapewne sam prorok, bo wie, że jako prorok powinien właściwie ze wstydu zjeść swój język, ale jako dyplomata używa go do bezużytecznego podtrzymywania złudzenia, że nie nazywając okrutnego agresora agresorem, uda się go nakłonić do ustępstw. Ale to tak nie działa!
Unikać pozorów wojny religijnej
Pora zastanowić się, skąd bierze się taka właśnie postawa papieża. Argumenty, które podaję poniżej, to próba wyjaśnienia i zrozumienia racji, które stoją za takim wyborem, a nie ich usprawiedliwienia.
Dla obecnej postawy Watykanu kluczowe jest, moim zdaniem, motywowane ewangelicznie przekonanie, że każda wojna niesie olbrzymie zło, trzeba więc wojnom zapobiegać, a w przypadku ich wybuchu – zmierzać do przerwania przelewu krwi. W przypadku Watykanu mamy do czynienia z dwoma aspektami obecności międzynarodowej: jako wielka globalna wspólnota wiary i jako podmiot prawa międzynarodowego. Daje to szanse podejmowania działań także dyplomatycznych.
Nadrzędnym celem tych działań staje się motto lekarzy: primum non nocere, po pierwsze, nie szkodzić. Podejmowane są one nie w imię jakiegoś „większego dobra”, tylko w obronie przed jeszcze większym złem. Chodzi o unikanie czegoś jeszcze gorszego. A co może być jeszcze gorsze? Po pierwsze, wojna „święta”, uzasadniana religijnie przez obie strony. A po drugie, jeszcze więcej ofiar w wojnie przedłużającej i zaostrzającej się, z realną perspektywą użycia broni jądrowej.
W pierwszym z tych wymiarów chodzi o uniknięcie pretekstu do przedstawiania tezy, że ta wojna jest również ze strony Zachodu wojną „świętą”. Wystarczy, że tak ją przedstawiają ze swojej strony prezydent Putin i patriarcha Cyryl.
Przypuszczam, że w Watykanie przekłada się to na takie myślenie: w sytuacji, gdy Zachód jednoczy się w ocenie działań Rosji (zob. surowość i niemal powszechność sankcji, dominujący jednoznaczny osąd polityki rosyjskiej), to gdyby papież jako patriarcha Zachodu przyłączył się do chóru świata zachodniego, Rosja miałaby w ręku argument, że to święta wojna Zachodu przeciwko niej. A wojny motywowane religijnie to największe zło, którego należy unikać za wszelką cenę. Nie można więc stwarzać choćby pozorów angażowania się przeciwko Rosji, nawet za cenę własnej wiarygodności.
Unikać jeszcze groźniejszego konfliktu
Drugi z prawdopodobnie zakładanych przez papieża możliwych jeszcze gorszych scenariuszy to dalsza eskalacja konfliktu, włącznie z sięgnięciem po śmiercionośną broń jądrową. Istotną rolę może odgrywać świadomość, że w Moskwie mamy do czynienia z człowiekiem skrajnie nieodpowiedzialnym jako szefem autorytarnego państwa dysponującego arsenałem masowej zagłady. Skutki mogą być tragiczne dla całej ludzkości…
Najkrócej mówiąc, w tym argumencie chodzi o to, aby uniknąć jeszcze większej liczby ofiar działań zbrojnych. Warto pamiętać, że Franciszek od dawna mówi o „trzeciej wojnie światowej w kawałkach” – ma więc świadomość licznych napięć współczesnego świata. Obecnie dostrzega, że ten „kawałek wojny” zrobił się wyjątkowy duży. Obejmuje przecież pół świata – w pewnym sensie można powiedzieć: całą północną półkulę. Trzeba więc zrobić co się da, żeby nie stał się prawdziwie globalny i prawdziwie katastrofalny.
Dziś już wiadomo, że „nowym Aleppo” jest Mariupol. Może papież Franciszek wychodzi z założenia, że trzeba tak działać, aby kolejnym „nowym Aleppo” nie stał się Kijów. A tym bardziej Lwów… A tym bardziej Warszawa… A tym bardziej…
Stąd może wypływać presja na próby prowadzenia dialogu z Putinem i wpływania na jego otoczenie, by doprowadzić do tego dialogu. Może się to opierać na realistycznym założeniu, że skoro nie można obalić krwawego dyktatora – a na to Watykan z pewnością nie ma wpływu – to trzeba się z nim dogadać. Skoro zmienić go nie możemy, to pozwólmy mu odejść z twarzą od stołu negocjacyjnego.
Co powinien zrobić autorytet moralny?
Przedstawiane wyżej rozumowanie jest jednak niejasne, niedoprecyzowane, trzeba się go domyślać. A Franciszek przyzwyczaił nas do moralnej jednoznaczności.
Co więcej, z takim partnerem jak putinowska Rosja tego typu dyplomacja jest całkowicie nieskuteczna. Prowadzi bowiem do tego, że na rzekome papieskie zrozumienie papieża dla rosyjskich racji powołuje się aparat propagandowy Kremla. Wobec tego najwyższy moralny autorytet świata powinien raczej jednoznacznie nawoływać do wycofania rosyjskich wojsk z Ukrainy, a nie apelować do obu stron o znalezienie jakiegoś kompromisu.
Sądzę zresztą, że oba wyżej opisane papieskie dążenia do deeskalacji konfliktu można osiągnąć w zupełnie inny sposób niż przyjęty przez Franciszka. I nie ma człowieka na kuli ziemskiej, który byłby bardziej niż obecny biskup Rzymu predysponowany do ich realizacji.
Po pierwsze, właśnie Franciszek – jako człowiek kwestionujący myślenie w kategoriach wojny sprawiedliwej – mógłby bez trudu tak zabrać głos w kwestii rosyjskiej wojny w Ukrainie, by nie tworzyć wrażenia wojny religijnej, wojny „świętej”. Byłoby to stanięcie po prostu – tak jak nas ten papież przyzwyczaił – po stronie krzywdzonych, a przeciwko możnym tego świata, nadużywającym swojej potęgi.
Po drugie, właśnie on – jako człowiek od lat przestrzegający przed trzecią wojną światową, wielokrotnie apelujący o całkowity zakaz broni nuklearnej i uznający samo jej posiadanie za niewłaściwe (tak mówił w Japonii) – mógłby dalej wiarygodnie i jednoznacznie wzywać świat do sprawiedliwego pokoju zakładającego odrzucenie broni masowego rażenia.
Skoro Franciszek wierzy w resztki dobrej woli u prezydenta Rosji i patriarchy Moskwy, to mógłby profetycznie – publicznie i zakulisowo – odwoływać się do ich sumień. Musiałby jednak wrócić do swej roli proroka, podczas gdy on wybrał w obecnej sytuacji działania i język bardziej dyplomatyczne. Nie umie się wyrwać z przyjętego toku myślenia i marzeń o roli Watykanu jako bezstronnego mediatora w procesie pokojowym.
Co zamiast wojny sprawiedliwej?
Co ciekawe, w swoich działaniach papież mógłby powołać się na tradycyjne rozumienie wojny sprawiedliwej. Wręcz byłoby to ważne rozwinięcie jednego z punktów Katechizmu Kościoła katolickiego, który mówi, że w ocenie zasadności sprawiedliwego odwołania się do zbrojnej obrony „należy uwzględnić potęgę współczesnych środków niszczenia” (art. 2309). W tym zdaniu chodzi, co prawda, o środki stosowane przez broniące się państwo, ale przecież można by poszerzyć to rozumienie – o uwzględnienie możliwej reakcji agresora, który dysponuje bronią atomową. Papież jednak nie chce odwoływać się do koncepcji wojny sprawiedliwej, bo uznał ją za nieaktualną współcześnie, należącą już tylko do przeszłości.
Agresja Rosji na Ukrainę przyszła w takim momencie rozwoju doktryny katolickiej, że papież zakwestionował już tradycyjną koncepcję wojny sprawiedliwej, ale jeszcze nie jest jasne (chyba również dla niego samego), czym chce ją zastąpić. Na pewno negocjacjami, dialogiem, próbami porozumienia. I słusznie! Ale co zrobić w razie brutalnej zbrojnej agresji? Na to – fundamentalne dziś pytanie – ten papież dobrej odpowiedzi nie ma. Moim zdaniem, on nie zastępuje wojny sprawiedliwej naiwnym pacyfizmem, lecz chciałby roztropnościowo myśleć o uprawnionej obronie – staje jednak bezradny wobec nagiej okrutnej przemocy.
Myśleniu papieża bliska jest koncepcja budowania pokoju według Andrei Riccardiego. Dobrze sprawdziła się ona w ostrych konfliktach lokalnych, gdzie założona przez Riccardiego Wspólnota Sant’ Egidio (działając jako „alternatywna dyplomacja watykańska”) doprowadzała do wynegocjowania najpierw zawieszenia broni, a potem warunków pokoju.
Ale w przypadku wojny Putina taka metoda nie działa. To nie jest bowiem wojna domowa, nie jest to konflikt lokalny, lecz akt międzynarodowego państwowego terroryzmu: ewidentna agresja silnego państwa przeciwko słabszemu w celu realizacji własnych partykularnych celów ideologicznych i geopolitycznych.
Inne możliwe wyjaśnienia
Są jeszcze inne czynniki, które można uznać za wpływające na postawę papieża. Uznaję je za wtórne, a niektóre wręcz za mało istotne wobec ewangeliczno-dyplomatycznego rozumowania przedstawionego wyżej. Dla porządku wymienię je jednak niżej.
Niewielką wagę przypisuję niektórym wyjaśnieniom, jakie wymieniane są w polskiej publicystyce dotyczącej papieża. Franciszek zdecydowanie nie zasługuje na określenie „papież Putina” – nie wiąże z nim nadziei i nie pozostaje pod jego wrażeniem. Nie ma też, moim zdaniem, wielkiego znaczenia sugerowana przez niektórych antyamerykańskość papieża, skłaniająca go do sympatii wobec Rosji jako jednego z biegunów równoważących dominację USA. Papież nie pokłada również cywilizacyjnych nadziei w antygejowskim sojuszu z Rosją przeciwko upadłemu i zgniłemu Zachodowi (to podejście prezentują raczej niektórzy wewnątrzkościelni krytycy Franciszka, choćby abp Viganó). Nie uznaję za ważny czynnik także dążenia do ochrony katolików w Rosji przed możliwymi prześladowaniami (od dekad postawa Watykanu wobec tego kraju niezmiennie bierze bardziej pod uwagę niepokoje prawosławnych niż współwyznawców) czy mitu nawrócenia Rosji na katolicyzm.
Pewną rolę mogą natomiast odgrywać czynniki charakterologiczne czy osobowościowe Franciszka, zwłaszcza jego łatwowierność (czasem wręcz naiwność) wobec ludzi, którzy zdobyli jego osobiste zaufanie, a którzy okazują się sprawnymi manipulatorami. Inny czynnik osobowościowy – jest nim upór, jakim cechuje się obecny biskup Rzymu – sprawia natomiast, że w niektórych sytuacjach papież bywa ostatnim człowiekiem tracącym zaufanie do osób, których przewrotność jest aż nadto widoczna dla wielu (tak było np. w Chile, gdzie bp Juan Barros Madrid cieszył się niezmiennie zaufaniem Franciszka, choć czytelne było, że tuszował skandaliczne zachowania pedofilskie popularnego ks. Fernando Karadimy).
Być może w podobny sposób papież podchodzi do patriarchy Cyryla, z którym spotkał się w Hawanie w 2016 r. (było to pierwsze w historii osobiste spotkanie papieża z patriarchą Moskwy) i wspólnie podpisali wynegocjowaną deklarację ekumeniczną.
Ważnym czynnikiem może być również to, że w nauczaniu papieża mniej jest mowy o prawach narodów i o pozytywnej roli państwa w ochronie praw jednostek i narodów. Franciszek jest bardzo wnikliwy w analizowaniu postaw jednostek i wyzwań dla ludzkości. Ma ciekawe inspirujące rozwiązania osobiste i globalne. Mniej mówi natomiast o roli narodów i państw. A na tym poziomie rozgrywa się obecny konflikt.
Ani świadectwa, ani skuteczności
Warto też wziąć pod uwagę dość idealistyczne podejście do moskiewskiej Cerkwi prawosławnej panujące tradycyjnie w Watykanie. Od dziesięcioleci w Kurii rzymskiej pracuje wielu duchownych zachwyconych prawosławną duchowością i dlatego przekonanych, że za pięknem ikon kryje się duchowa głębia i przenikliwość ich wyznawców, łącznie z hierarchami.
Dlatego przedstawiciele Patriarchatu Moskiewskiego – jako reprezentacja największego na świecie Kościoła prawosławnego – darzeni są zaufaniem i szacunkiem, w przekonaniu, że są nosicielami prawdziwie chrześcijańskich wartości. A tymczasem bywają oni czasem cynicznymi graczami i manipulatorami powiązanymi bardziej z ideą wielkiej Rosji niż z Ewangelią. Im wyższe stanowisko w Cerkwi, tym większe prawdopodobieństwo spotkania się z taką postawą.
Skoro Watykan jest podmiotem prawa międzynarodowego, to papież jest jednocześnie i prorokiem, i dyplomatą. Za pontyfikatu Franciszka pojawiły się głosy, że mamy do czynienia z dyplomacją profetyczną. Teraz niestety, jest to dyplomacja wyłącznie pragmatyczna. Prowadzona, owszem, z pobudek ewangelicznych i w imię ważnych wartości, ale prowadzona błędnie – bo za cenę osobistej kompromitacji papieża, utraty wiarygodności Kościoła jako kompasu moralnego oraz, last but not least, bezskuteczna.
Ten ostatni punkt jest istotny, bo dyplomacja – także watykańska – jest działaniem politycznym, więc ocenia się ją pod względem skuteczności. Jeśli zaś jakieś działanie polityczne jest nieskuteczne, to przynajmniej może być znakiem, punktem odniesienia, czytelnym świadectwem protestu. Tymczasem w przypadku postawy Watykanu wobec wojny rosyjskiej nie ma ani świadectwa, ani skuteczności.
Obym sam okazał się złym prorokiem i oby nagle ujawniła się dalekowzroczna efektywność Franciszkowej dyplomacji – ale jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić…